Category Archives: Proza

Drapple

 – Wychodzę już, kochanie, dobrze? W lodówce masz obiad, odgrzej sobie później. – Astoria czule pocałowała Dracona. Bardzo się martwiła.         

            Wychodząc do pracy za każdym razem mówiła sobie, że to już trzy miesiące, od kiedy jej mąż wyszedł ze szpitala św. Munga, że dadzą radę wrócić do zwykłego życia. Jednak wiedziała w głębi duszy, że nigdy już nie będą normalni.  Wojna na wszystkich odcisnęła swoje piętno. Do dzisiaj budziła się w środku nocy ze snów o najgorszych scenach Bitwy o Hogwart, a przecież nie miała zbyt istotnej roli w walkach. Nie mogła sobie wyobrazić, co czuł jej ukochany. Przeżył więcej niż każdy z nich.

            Astoria utrzymywała ich oboje. Draco nie był w stanie normalnie funkcjonować. Potem jeszcze ten pobyt w psychiatryku… Bała się, że jej mąż tego nie udźwignie. Nie miała żalu, że musi pracować podwójnie.

            Pocałowała go jeszcze raz i spojrzała mu w oczy. Uśmiechnął się uroczo i bezbronnie. Astoria odwróciła wzrok. Kiedyś się tak nie uśmiechał. Kiedyś był silnym, inteligentnym, zaradnym mężczyzną. Wojna zrobiła z niego niesamodzielnego misia koalę. Tak się martwiła, że jeśli go zostawi choć na chwilę, to…

            Nie, będzie dobrze. Za wiele strasznych rzeczy przeżyli – teraz dla równowagi wszystko zacznie się im udawać, prawda?

– Wrócę za kilka godzin. Nie zrób sobie niczego. Lecę. Pa. – Wzięła głęboki wdech. Zaraz spóźni się do pracy. Musiała iść.

– Paaaa… – odpowiedział z tym samym co wcześniej uśmiechem. Za chwilę trzasnęły drzwi i Astoria poszła do pracy. 

            Draco momentalnie się skrzywił. Ile razy jeszcze będzie musiał odstawiać tę szopkę? Przecież kocha inne.

            Wszedł do swojego pokoju, w którym panował idealny porządek. W szpitalu św. Munga nie mógł mieć żadnych swoich rzeczy, więc teraz dbał o nie bardziej niż ktokolwiek, kogo znał.

            Otworzył drzwi starej, bogato zdobionej szafy i wgramolił się do niej niezdarnie. Chwilę przedzierał się przez gąszcz równiutko powieszonych garniturów i płaszczy, aby przejść przez tajne przejście z tyłu mebla.

            Trafił do małego przedsionka z czterema korytarzami. Trzy z nich były ślepymi zaułkami, w których czekały różnorodne pułapki i zaklęcia, stworzone przez niego samego.

            Draco, nie zastanawiając się ani chwili, wybrał drugi od prawej. Szedł kawałek w ciemnościach, aż trafił na drzwi zamknięte na pięć zamków. Sięgnął ręką do idealnie skrojonego swetra. Odpiął świetnie działający zamek wewnętrznej kieszeni do wewnętrznej kieszeni wewnętrznej kieszeni. Wyciągnął pęk czterdziestu ośmiu dokładnie pozłacanych kluczy. Wybrał właściwe i wszystko odkluczył. Poprawił jeszcze i tak doskonale ułożone włosy i przekroczył próg.

            Stanął w małym, słabo oświetlonym pomieszczeniu. Znajdowało się tam dwanaście taboretów, a na każdym, na specjalnej poduszeczce, leżało mniej lub bardziej rozkładające się jabłko.

– Witajcie, kochane! – Draco szeroko się uśmiechnął i podszedł do pierwszego stołka. – Jak się masz, Maggie? Świetnie? Tak samo wyglądasz, wiesz? – przymilał się.

            Wziął owoc w rękę i go powąchał.

– Jak ty pięknie pachniesz! Używasz jakiś nowych perfum? Och, nie bądź taka skromna! – Zaśmiał się i podniósł kolejne jabłko.

             – O! Siemanko, Carla! Poradziłaś sobie ze wszystkim? Tak? To dobrze. Jaką ty masz śliczną cerę! – Przygryzł je lekko.

 – Jaka jędrna skóra! – zachwycał się.

– Ewelino, ukochana! – Przeraził się. Kolejny owoc był w zdecydowanie gorszym stanie. Cały brązowy, sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz rozpaść. – Nadal jesteś chora? Biedactwo… Zaraz cię zbadamy.

            Delikatnie chwycił jabłko. Delikatnie, ale za mocno. Obiekt jego zalotów spadł na podłogę. Zmienił się w żałosną, gnijącą papkę.

            Draco osłupiał. Przez chwilę patrzył to na swoją rękę, to na podłogę.

–   E? Ewe? Ewelino? – wyszeptał.  

–   Eeeweeelinoooooo! – zawył żałośnie. Ewelina, Ewa… Zawsze chciał być jej Adamem, ona byłaby jego żoną i jabłkiem.  A teraz wszystko skończone.

– To wszystko przez was! Zdradzieckie żmije, węże bez skrupułów! – wydarł się na pozostałe owoce – Wiedziałyście, że to ją kocham najbardziej! Zniszczyłyście ją!

            Starał się pozbierać resztki jabłka, ale wypadały mu przez palce. Zadrżał.

            Co miał teraz zrobić? Jego druga połówka zginęła. Do końca swojego marnego żywota będzie musiał udawać, że kocha Astorię. Nic już nie ma sensu. Rozpłakał się jak małe dziecko.

             W tej jednej chwili stracił swoją jedyną miłość, pasję, chęci do czegokolwiek i resztki zdrowego rozsądku.

            Przez chwilę stał bez ruchu. Może istnieje coś takiego jak życie pozagrobowe? Może Ewelina czeka na niego w zaświatach, śpiewając piękne ballady z aniołami lub sprośne, nie mniej urocze w jej owocowych ustach piosenki z pogańskimi bóstwami? Może chce, żeby już do niej dołączył?

            Był tylko jeden sposób. Skierował na siebie różdżkę.

–   Kocham cię, Ewelino… To dla ciebie… Avada… – zawahał się. Nie, to nie może się tak skończyć. Reszta jabłek musiała za to zapłacić.

            Z furią przewrócił wszystkie stołki. Zdeptał wszystkie owoce po kolei. Zawiodły go. Zabiły Ewelinę, więc musiał się zemścić.

            Już uspokojony odetchnął głęboko. Teraz może odejść z tego świata.

–  Avada Kedavra! – wykrzyknął, a zielone jak dawniej jego ukochana światło odebrało mu życie. Tak jak Adam i Ewa, od początku byli skazani na klęskę. Zostały tylko wiara i nadzieja, że ich miłość jest silniejsza niż śmierć.

Kakao

Kakao

Rozalia wlokła się po schodach, posępna i wykończona. Odrapane ściany starego bloku i brudne stopnie ani trochę nie zachęcały do wysiłku wyczulonej na szczegóły studentki Akademii Sztuk Pięknych. Plecak oraz wysokie szpilki utrudniały każdy krok. Po zajęciach w szkole i kilku godzinach sterczenia przy sztaludze na zajęciach dodatkowych nie miała siły na nic.

            Mimo tego wszystkiego, gdy tylko przekroczyła próg mieszkania, w jej oczach pojawiła się ekscytacja. Zrzuciła torbę i lekko, w podskokach pobiegła do kuchni. Z wypiekami na twarzy wlała mleko do garnuszka i postawiła na płycie gazowej.

            Szum spalanego gazu uspokajał, przynosił ukojenie po ciężkim dniu. Przygotowała swój ulubiony niebieski kubek, sitko, sproszkowane kakao i cukier. Usiadła na krześle. Pozostawało czekanie.

            Czekała. Czekała. CZEKAŁA. W całkowitym bezruchu praktycznie czuła sekundy przemykające po skórze, okropnie wolno okrążające garnek i wyskakujące na zewnątrz przez uchylone okno. Minuta za minutą. Coraz bardziej się niecierpliwiła, nerwowo splatając i rozplatając ręce.

            W końcu usłyszała upragniony odgłos. Ciche, prawie niesłyszalne bulgotanie z każdą chwilą przybierało na sile. Na powierzchni mleka pojawiły się bąbelki.

            Gołymi rękami ściągnęła napój z ognia, nie zważając na gorąco. Z leciutkim drżeniem przelała wszystko przez sitko, żeby odcedzić niepożądany kożuch. Zmieszała białą ciecz z kakao i dodała cukru, z uwagą mieszając, aby nic nie zostało na dnie kubka.

            Z ogromnym szacunkiem spróbowała ludzkiego nektaru bogów. Jej delikatne kubki smakowe, niezdolne przecież do żadnych odczuć,  zemdlały z zachwytu. Przez moment napawała się cudownie czekoladowym aromatem, zanim odważyła się wziąć następny łyk.

            Niespiesznie delektowała się zasłużonymi doznaniami, pozwalając wyjątkowemu zapachowi łechtać głodne podobnych wspaniałości nozdrza.

            Czymże woda, czym sok lub kawa, czym najlepszy alkohol przy takich cudach? Nic nie mogło równać się mlecznej, nie, NADMLECZNEJ substancji.

            Mleko – marność nad marnościami i wszystko marność. Bez kakao jest jak mysz bez ogona, niebo bez słońca, ciało bez duszy. Stworzone do wyższych rzeczy, niezdolne wypełnić swojego przeznaczenia bez owoców kakaowca.

            Rozalia piła i piła, niezdolna przerwać tej skromnej przyjemności, ciepła rozchodzącego się po całym organizmie, ciepła w sercu. Jednak w połowie kubka stwierdziła, że napój był nieco zbyt gorzki, że nadal nie osiągnął najlepszej formy. Bez namysłu dodała cukru, którego roli również nie można umniejszać. Jak długą drogę musiał przejść od brudnego od piasku warzywa, nic nieznaczącego buraka cukrowego, aby stać się tak uświęcającą przyprawą? Prawdziwe kakao nie istniałoby bez cukru.

  Rozalia wypiła wszystko co do ostatniej kropelki. Zasnęła szczęśliwa i gotowa sprostać wyzwaniom następnego dnia. Piątkowe wieczory rozkoszy stały się jej  rytuałem, a przez wszystkie inne noce sny umilał jej aromat napoju wszechczasów.

            Jak smutne byłoby ludzkie życie, jak pozbawione sensu, gdyby nie kilka chwil fizycznej i mentalnej konsumpcji kakao?

Dominika Grześkowiak, kl. VIII B

Skrzydła

Skrzydła

Oczy dzieci zabłyszczały z ekscytacji. Pani Bożena Niecierpnica weszła do sali, pchając wózek pełny wielkich pudeł. Nauczycielka otworzyła jedno z nich, a przedszkolaki błyskawicznie podbiegły jak najbliżej się dało. Kobieta bez emocji zaczęła wyciągać skrzydła i je rozdawać.

Anusia dostała śliczne, różowe skrzydełka motyla, błyszczące jak rosa w świetle pierwszych promieni słońca.

Kubuś odebrał półprzezroczyste skrzydła ważki, jakby poprzetykane złotymi nićmi. Krzysiu i Piotrek właśnie porównywali jednakowe, krucze pióra. Smolista czerń jeszcze dodawała im dziecięcego uroku.

Kamilka rozwinęła dwa niezwykłe listki, soczystą zielenią zdolne przyćmić każdą inną barwę.

 Julcia i Andrzejek nie dostali skrzydeł. Pani Bożena Niecierpnica spojrzała na nich bez współczucia.

 –  Skończyły się – oznajmiła obojętnie i wyszła z sali.

  Powoli kolejne osoby opuszczały pomieszczenie. W środku zostały tylko dwie dziewczynki.

 – Chcesz moje? – zapytała Kamilka, walcząc z samą sobą. Nawet w chwili gdy wypowiadała te słowa, nie była pewna, czy da radę oddać swoje skrzydła. Mimo tego zrobiłaby  wszystko, by odpędzić smutek od przyjaciółki.

  Julcia z żalem pokręciła głową, wiedząc, że to nie byłoby w porządku. Zacisnęła usta, a w jej oczach pojawiła się determinacja.

***

W oczach młodych dorosłych pojawił się strach. Pani Bożena Niecierpnica weszła do sali, pchając wózek pełny wielkich pudeł. Pustych pudeł. Nauczycielka wyjęła ogromne nożyce i bez emocji zaczęła obcinać skrzydła. Żadne protesty nie były wstanie jej udobruchać.

 – To, co dano, trzeba również odebrać. – Chociaż nie wszystko poszło zgodnie z planem i  wychodziła z jedną parą skrzydeł mniej niż wchodziła kilkanaście lat temu, uśmiechnęła się. Brak możliwości latania zrujnował życie nie tylko jej.

***

  Anna niedługo potem odbyła swój ostatni lot, a przynajmniej tak nazywano jej śmierć. W rzeczywistości spadła pionowo w dół z urwiska do rzeki, jak kamień w wodę. Przegrała.

Jakub zaczął prowadzić nowe życie, dostosował się do tłumu bezskrzydłych ludzi. Mówił, że był szczęśliwy, ale to nieprawda. Mógł osiągnąć wiele więcej, ale bał się walczyć i próbować. Przegrał.

Krzysztof zachował swoje skrzydła, ale niczego mu to nie dało. Nożyce zamiast w niego, trafiły w serce Piotra. Od początku wiedział, że kiedy się odsunie, zabije przyjaciela. Zrobił to i tak, zbyt ceniąc własne szczęście. Piotr umarł nie panując nad swoim życiem, a Krzysztof nigdy nie wzleciał ponownie, zbyt ciężki od wyrzutów sumienia. Oboje przegrali.

Andrzej dorastał w nienawiści do ludzi, których niesprawiedliwy los obdarzył bardziej niż jego. Sam nie osiągnął niczego, niezdolny do pozytywnych uczuć względem bogatszych niż on. Przegrał.

Kamila długo stała w jednym miejscu, aż znalazła ją Julia. Miała na plecach majestatyczne smocze skrzydła, własnoręcznie zrobione. Twarde łuski w kilku miejscach znaczyły rysy, jak blizny pokrywające skórę prawdziwego wojownika.

 – Za to, że kiedyś o mnie pomyślałaś. – Julia wręczyła Kamili bliźniaczą kopię swoich skrzydeł. Razem poleciały w stronę gwiazd. Wygrały.

Co ty zrobisz, kiedy odetną ci skrzydła? A może nigdy nikt ci ich nie dał albo już dawno zapomniałeś, jak to jest latać?

Dominika Grześkowiak, kl. VIII B